W ubiegłym roku, gdzieś w okolicach listopada bardzo emocjonowałem się myślą, że rok 2020 będzie dla mnie wyjątkowy. Przez dużą część dzieciństwa byłem kształtowany i krzywiony przez pewien banalny serial Gene Roddenbery’ego, a właściwie jego pierwsze duże rozwinięcie. Politpoprawną siedmiosezonową opowieść o doskonałym świecie w którym panuje równość, wolność, wzajemny szacunek oraz pokazywane są w nim postacie i ich postawy jasne do zdefiniowania i klasyfikacji na tych dobrych i złych.

Dziś, po latach, patrzę na Star Trek TNG przez pryzmat ciągłych rozterek moralnych, którym w doskonałym świecie z marzeń Gene Roddenbery’ego aktorzy tacy jak Patrick Stewart czy Brent Spinner nadawali nowe znaczenie. Pomimo marzenia o czarnobiałym świecie obaj swoimi rolami doprowadzali do sytuacji, w której dylematy moralne były tym, czym stają się w dorosłym życiu. Nie prostym wyborem między dobrem a złem, a decyzją, którą trzeba podjąć bez zawahania z przeświadczeniem zła, które ona bez względu na wybraną drogę przyniesie. Niczym w finale „Seven” gdzie główny bohater ma do wyboru zabicie mordercy swojej żony (i zarazem wypełnienie jego religijnego planu) lub zniweczenie go odstępując od zemsty, lecz pozostając z bólem po stracie żony, dziecka, nienawiścią do niego i przede wszystkim samego siebie.

Patrick Stewart uparcie nie chciał odtwarzać już roli Jean Luc Picarda. Przez ponad 20 lat odmawiał wszelkiej próby reanimacji serii, a po odcinku fabularnym, w którym ginie android Data, powiedział jasno, że nigdy więcej ponownie nie zagra roli Picarda i to za żadne pieniądze. Jak się okazało, do czasu.

[Uwaga dla tych, którzy nie widzieli jeszcze Star Trek Picard, a zamierzają nadrobić : Spoiler alert].


Dziś, w dzień zaduszyny jak twierdzi kalendarz, miałem możliwość obejrzenia po raz nie wiem który finału tak wyczekanego przeze mnie pierwszego sezonu Star Trek: Picard. Pisałem tu o tym filmie już wielokrotnie, bo przeorał mój umysł w stopniu większym niż zakładałem to w najśmielszych marzeniach rok temu. Dość powiedzieć, że był filmem poruszającym, bo pomimo tego, że fabuła zalicza momentami sztil tak typowy dla seriali telewizyjnych, to wydobył on kilka rzeczy, które kochałem bezgranicznie w Star Trek TNG.
Zwieńczeniem fabuły jest rozmowa dwóch zmarłych i znajdujących się w rzeczywistości kwantowej postaci – androida Daty, który ostatnią rzecz jaką pamięta jest jego własna śmierć kilkadziesiąt lat wcześniej oraz dopiero co umarłego Picarda, którego umysł przeniesiono do komputera starając się uratować jego świadomość i wspomnienia. Dziwne spotkanie, w którym dwóch darzących się ogromną sympatią ludzi, zmarłych w różnym czasie ma w końcu okazję porozmawiać po latach. Nie rozpoczynają od wyrównania wiedzy na temat tego, co przez te lata w ich „istnieniach” się wydarzyło, a rozmowy o tym, czego każdy nie zdążył przed śmiercią drugiemu powiedzieć.
Ciemne pomieszczenie, w czarnym wystroju trącące myszką. W tle trzaskający wesoło ogień w kominku. Spotkali się dopiero przed chwilą. Siedzą naprzeciwko siebie patrząc sobie w oczy. Co byś powiedział swoim bliskim dziś, którzy zmarli wiele lat temu, gdybyś miał taką okazję?

- czy ma Pan na sobie to ubranie, w którym Pan umarł? - pyta Data z delikatnością pozbawionej uczuć maszyny, choć pełnej inteligencji i podziwu dla człowieka, którym zawsze starał się zostać. Jak blaszany drwal z Czarnoksiężnika z Krainy Oz, któremu brakuje jedynie serca.
- Data, czy ja nie żyję? – pyta wyraźnie poruszony Jean Luc.
- tak kapitanie – odpowiada bez emocji Data, który nie wie, że przez ostatnie lata stanowisko Picarda zmieniało się wielokrotnie. Zapamiętał go przecież jako kapitana - Pamięta Pan swoją śmierć?
- chyba tak. Coś w mojej głowie posypało się jak zamek z piasku.
- ja wiem, że zginąłem w roku 2379 ale nie pamiętam swojej śmierci.
- ty jej nie pamiętasz, a ja jej nie umiem zapomnieć.
- podobno zakończyłem istnienie starając się przedłużyć Pańskie
- zgadza się. Zanim pojąłem naturę naszych kłopotów ty się już poświęciłeś. Byłem na Ciebie o to potwornie wściekły.
- przepraszam kapitanie. Nie sądzę, bym mógł postąpić inaczej.
- fakt, to było całkowicie w Twoim stylu. – dodaje ze szczerą miłością Jean Luc - Zawsze żałowałem, że nie mogę Cię przeprosić, że to ja się nie poświęciłem.
- kapitanie, czy żałuje Pan, że poświęcił się pan dla Soji i jej ludu? – pyta niezbity z tropu Data.
- Ani przez chwilę.
- Zatem dlaczego zakłada Pan, że ja żałuję poświęcenia się dla Pana? – pyta ponownie bez emocji android.

Ta rozmowa jest ramą spinającą fabułę budowaną od pierwszego odcinka. Picard pomimo upływu wielu lat nie umie pogodzić się ze śmiercią przyjaciela ani tego, czym stała się federacja. Choć od pierwszego odcinka prowadzi życie, o którym zawsze marzył – prowadząc winnicę, na południu Francji, w otoczeniu bliskich i przyjaciół. Z dala od politpoprawnego świata, który aktywnie budował i który na jego oczach runął w gruzy. Okazał się on utopią, marzeniem Gene Roddenbery’ego, które nie przetrwało zderzenia z rzeczywistością. Dokładnie tak samo jak nasz świat z lat 90, który po upadku bloku wschodniego odetchnął po Zimnej Wojnie i ciągłym zagrożeniu konfliktem nuklearnym. Jak świat, który zaczął tworzyć konstrukcje społeczne oparte na utopijnych marzeniach, gdzie dobro zawsze zwycięża zło. Oba są wyraźne, zdefiniowane, nazwane, bez odcieni szarości i proste do oddzielenia.
Wiele z upadku świata Picarda widać w upadku naszego świata zachodniego. W tej rzeczywistości, którą wszyscy się zachłysnęliśmy i którą zniszczyły dwa kryzysy – pierwszy, w 2008r i wynikający z pazerności, oraz drugi, który prócz warstwy zdrowotnej i gospodarczej dotyka wolności, zaufania czy w końcu balansu sił na świecie.

- chciałbym prosić Pana o przysługę
- oczywiście, co tylko pragniesz.
- kiedy Pan odejdzie byłbym ogromnie wdzięczny, gdyby skasował Pan moją świadomość.
- chcesz umrzeć – pyta bardziej dla potwierdzenia zdumiony Picard.
- niezupełnie – odpowiada Data chyba po raz pierwszy zdradzając ludzkie emocje – chcę żyć, choćby krótko. Ze świadomością, że moje życie jest skończone. Śmiertelność nadaje ludzkiemu istnieniu sens, kapitanie. Pokój, miłość, przyjaźń – one są cenne, ponieważ wiemy, że nie są trwałe. Motyl, który jest wieczny wcale nie jest motylem – stwierdza Data wypuszczający z ręki mechanicznego motyla stworzonego tylko po to, by świat w którym się porusza wydawał się piękniejszy.

Warto w taki dzień, gdy powinniśmy zajrzeć na cmentarz albo chociaż myślami zbliżyć się do bliskich, których już obok nas nie ma, przetrawić te słowa z prostego telewizyjnego serialu dla geeków mojego pokroju. Zadać je sobie w formie pytania od spoczywających tam bliskich, czy nasza śmiertelność jest tą wartością, która daje nam siłę do zmagania się z codziennością, czy też uparcie wypieramy ją z umysłu do chwili, aż kolejny pogrzeb przypomni nam o tym, jak mało czasu poświęcaliśmy na rzeczy cenne. Cenne, bo z natury nietrwałe.

Oczywiście, w scenie poniżej można dostrzec bardzo wyraźny głos w dyskusji dotyczącej eutanazji, ale to już na oddzielny wątek. Podobnie jak fakt, że syntetyczny Jean Luc Picard będzie podróżował w kolejnych sezonach przez galaktykę prawdopodobnie nawet po śmierci Patrica Stewarta. Śmierci, którą wspomniany zdążył już zekranizować. Wszak Patrick Stewart ma już 80 lat, czyta w trakcie pandemii młodszym internautom sonety Szekspira i raczej stara się z urokiem i przytupem zakończyć swoją karierę aktorską.

Przywilejem największych jest to, co bywa przekleństwem naszej codzienności w relacjach z innymi ludźmi, którzy udają kogoś kim nigdy nie byli. Aktorów zapamiętamy takimi, jak postacie, które grali. Bynajmniej, nie tymi zwykłymi jednostkami, obarczonymi niedoskonałościami, plasującymi się podobnie do nas gdzieś w samym środku spektrum szarości.

social media:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.